Laaer Berg: południowe winnice Wiednia

20:28 Pepa 10 Comments

Wiedeńskie winnice najczęściej kojarzą się z Kahlenbergiem i oberżami w dzielnicy Grinzing. Mało kto wie, że na przeciwległym krańcu Wiednia także uprawia się winorośl. Tutejsze winnice są mniejsze, a widok ze wzgórza Laaer Berg mniej imponujący, jednak miejsce to doceni każdy kto pragnie odrobiny samotności i odpoczynku od gwaru turystycznych atrakcji.
W położonej na południu miasta dzielnicy Favoriten wytyczono 15 kilometrową trasę spacerową Stadtwanderweg 7, która prowadzi najbardziej atrakcyjnymi widokowo ścieżkami. Przejście całej pętli zajmuje średnio 5 godzin, więc warto podzielić ją sobie na kilka mniejszych odcinków. Moim zdaniem najładniejsza część szlaku ciągnie się pomiędzy lasem Laaerwald a Wiedeńskimi Termami, przez wesołe miasteczko Böhmischer Prater, Freizeitgebiet Löwygrube, winnice na wzgórzu Goldberg i park zdrojowy Kurpark Oberlaa. Miejsca te nie są typowo turystycznymi atrakcjami, służą raczej do wypoczynku miejscowym. Nie spotkamy tu tłumów Japończyków robiących sobie selfie smartfonami przyczepionymi do tyczek ani tłoczących się w grupkach wycieczek. Polecam trasę każdemu, kto marzy o samotnej wędrówce wśród pól i winnic, z dala od cywilizacji i zgiełku miejskich ulic. Można tu odpocząć, wyciszyć się i nacieszyć przyrodą jednocześnie nie opuszczając Wiednia.

Zobacz także:

10 komentarze:

Chorwacja w ciemno: szukanie noclegu

19:28 Pepa 28 Comments

W poprzednich wpisach z cyklu "Chorwacja w ciemno" relacjonowałam Wam naszą podróż. Pierwsza część dotyczyła przejazdu przez Czechy i Austię. Zamieściłam w niej także informacje o aktualnych cenach winiet. W drugiej części pisałam o tym jak ominąć płatną autostradę w Słowenii i opisywałam dalszą podróż przez Chorwację wraz z opłatami za autostrady i szacunkowymi kosztami, które trzeba ponieść wybierając się w taką trasę. Od jakiegoś czasu otrzymuję sporo maili z pytaniami jak wygląda kwestia znalezienia noclegu w szczycie sezonu i jakich cen można się spodziewać za kwaterę. To właśnie o tym będzie w dzisiejszym wpisie, więc kto ciekawy, zaprrraszszam... Usiądźcie wygodnie i poczytajcie jak to wyglądało u nas.
Nie, nie było tak źle jak na zdjęciu powyżej. To tylko korek gdy wracaliśmy do Polski. Pamiętajcie, że zawsze lepiej skrócić nieco wyjazd niż wyruszać wtedy gdy robią to wszyscy. To samo dotyczy podróży w drugą stronę. To taka jeszcze jedna mała praktyczna wskazówka do poprzednich dwóch wpisów. Teraz jedziemy dalej! Zmęczeni, wygnieceni, po nieprzespanej nocy i długiej, monotonnej trasie obejmującej głównie autostrady. Najchętniej weszłoby się teraz do chłodnego pokoju, rozpakowało rzeczy, wskoczyło pod prysznic, zjadło jakieś śniadanko i położyło na miękkim łóżku z pachnącą, świeżo wypraną pościelą... Stop! Nie mamy jeszcze noclegu, bo wybraliśmy się przecież w ciemno. No to teraz się dopiero zaczyna!
Szukanie kwatery na Riwierze Makarskiej postanowiliśmy rozpocząć od Breli i gdyby się nie udało nic sensownego znaleźć, jechać coraz dalej na południe. Gdy zobaczyliśmy zjazd na tę miejscowość, opuściliśmy autostradę by przemieszczać się dalej krętymi, górskimi drogami. Minęliśmy położone na zboczach masywu Biokovo wioski i stromymi serpentynami zjeżdżaliśmy w dół, aż naszym oczom ukazał się Adriatyk i napis Riwiera Makarska. 
Chorwacja w ciemno: dalszy ciąg relacji z podróży
Praktycznie zaraz za tym zakrętem zaczął się korek. Jechaliśmy przez Brelę w tempie ślimaka starając się nie zahaczyć o zaparkowane w każdej możliwej dziurze samochody. Przed nami sznur aut, za nami też się już trochę uzbierało. Nie ma nawet gdzie zjechać i uciec nie mówiąc już o tym, żeby zaparkować i poszukać noclegu. Przy drodze dwie starsze kobiety rozstawiły stolik i napisały odręcznie na kartce APARTMANI (chorw. apartmani - mieszkania). Wołamy z okna samochodu po ile nocleg. W odpowiedzi słyszymy, że 65 euro za dobę, ale wolne tylko na 3 dni... później się coś wymyśli. Gdy nie wykazujemy zainteresowania ofertą, pukają się w czoło mówiąc "full full sezon, nie ma rezerwacji to nie ma sobe" (chorw. sobe - pokoje). Przyznam, że nie tego się spodziewałam i mina mi trochę zrzedła. Przeglądając zdjęcia w Internecie najbardziej podobały mi się plaże w Baška Voda i to tam planowałam się zatrzymać. Brela miała być tylko po drodze dla rozeznania więc co tam, pomyślałam, zaraz znajdziemy coś fajniejszego!
Niestety, spotkała nas identyczna sytuacja. Znowu korek i to chyba jeszcze większy, a sama Baška w ogóle nie przypominała tej na zdjęciach. Jakby to powiedzieć... "ludź" na "ludziu"! I w dodatku auto na aucie! Ha, i to dosłownie! Gospodarze kwater nie mogąc pomieścić już samochodów swoich gości wybudowali z czego tylko się dało coś na kształt prowizorycznych, piętrowych miejsc do parkowania. O tym, żeby gdziekolwiek stanąć i poszukać noclegów znowu mogliśmy pomarzyć. Minęliśmy dwa identyczne stoliki z napisem APARMTANI. Cena wszędzie ta sama, 65 euro. Plaża mała i wąska, a na niej tłumy takie, że ciężko by było dojść do wody, a co dopiero mówić o rozłożeniu koca czy maty. W tym momencie zaczęłam żałować i sklinać w duchu, że zasugerowaliśmy się opiniami innych jaka ta Chorwacja piękna i jechaliśmy taki kawał, żeby poczuć się jak na Czechowicach (gliwickie kąpielisko, zatłoczone i niezbyt czyste). Spojrzeliśmy na siebie i nie musieliśmy nawet nic mówić. Ewakukacja trochę trwała, bo trzeba było przeciskać się między samochodami i składać lusterka, żeby nigdzie nie zahaczyć. Gdy w końcu udało nam się opuścić miasteczko, poczuliśmy ulgę... Ale tylko na chwilę, bo jeśli nie Baška Voda to co teraz? 
Pora uruchomić plan B. Wyciągam z portfela karteczkę, na której zapisałam sobie wcześniej telefon i adres kwatery, w której zatrzymali się kiedyś moi rodzice. Dzwonimy dwa razy, ale nikt nie odbiera. Trudno. M. decyduje, że i tak jedziemy do Tučepi, bo skoro moi rodzice zwiedzili po drodze jeszcze więcej miejscowości i dopiero tam się zatrzymali, to miasteczko musi mieć potencjał. Przyznaję mu rację. Pora wreszcie skorzystać z wiedzy poprzedników tym bardziej, że zaczyna dopadać nas zmęczenie, a upał daje się we znaki.
Po 20 min jesteśmy w Tučepi. Wjeżdżamy do centrum miasteczka szukając adresu kwatery. Przy ulicy stoi taki sam jak w poprzednich miejscowościach, "apartmanowy stoliczek" nakryty ceratą. Z ciekawości pytamy po ile nocleg. 50 euro. Jest taniej, ale spodziewaliśmy się bardziej przystępnych cen. Mimo wszystko decydujemy się obejrzeć pokój, żeby mieć jakieś porównanie. Właściciel pozwala nam na chwilę zaparkować pod swoim domem, po czym pokazuje nam sobe tłumacząc, że to tylko wolne na 3 dni, a później coś innego nam znajdzie. Pokój jak pokój. Niby wszystko jest, ale ciemno, ponuro, a okna wychodzą na ścianę budynku. Nocleg nie jest warty tej ceny, więc rezygnujemy. Gospodarz nie rezygnuje i nagle przypomina sobie, że szwagierka "coś tam wolnego" ma. Oglądamy jeszcze dwa pokoje w tej cenie i mówimy, że potrzebujemy czasu do namysłu. Pytamy, czy można zostawić na chwilę auto. NIE! Jak nie to nie, wsiadamy i krążymy dalej aż znajdujemy adres z karteczki. Z domu wychodzi pan w mocno już podeszłym wieku. Ciężko nam się porozumieć, ale w końcu udaje się ustalić, że znalazłby się nocleg za 30 euro, ale to dopiero od jutra. Wspominamy, że moi rodzice tu byli i pokazujemy balkon, który widzieliśmy na zdjęciach. Dziadek trochę zmartwiony mówi, żebyśmy zaparkowali u niego i  szukali jakiejś kwatery na dziś, a jak się nie uda, to coś się wymyśli.
Szczęśliwi, że nareszcie udało się rozpocząć poszukiwania, zaczynamy krążyć po miasteczku. Na prawie wszystkich domach wywieszona jest karteczka z napisem "Nema slobodnih soba" (chorw. "Brak wolnych pokoi"). Szukamy wszędzie tabliczek sobe lub apartmani i dzwonimy do drzwi, ale nikt nie otwiera. Oddalamy się coraz bardziej od morza i centrum miejscowości mając nadzieję, że tam coś znajdziemy. Gdy docieramy do stromych uliczek biegnących po zboczu góry Biokovo (Blato, Ekonomija) zaczynamy pukać do wszystkich domów po kolei. Niestety, albo nikt nie otwiera albo wszystko już zajęte i zarezerwowane. Jest już południe i upał zaczyna dawać nam się we znaki. Gdy wyjeżdżaliśmy z Polski, było kilkanaście stopni i padał deszcz, tu w cieniu jest grubo ponad trzydzieści. Słońce praży z góry a nagrzane ulice i mury potęgują uczucie gorąca. Czuję się jakby ktoś wrzucił mnie do pieca. Przeszliśmy już całe miasteczko i zastanawiamy się co dalej zrobić. W końcu wracamy do punktu wyjścia przy nadmorskiej promenadzie i zaczynamy jeszcze raz, tym razem dzwoniąc do wszystkich domów tak jak na Ekonomiji, a nie tylko do sobe, apartmani i pensionów. Przechodzimy po dwa razy każdą uliczkę, pytamy kogo się da, wchodzimy ludziom do ogródków i pukamy do drzwi. Gdy już zaczynam wątpić, M. ciągnie mnie do ukrytego za gąszczem drzew oliwnych domu. Dzwonimy i oczywiście nikt nie otwiera. Z boku budynku znajdują się schody. Wahamy się chwilę, ale w końcu wchodzimy na piętro, bo co mamy do stracenia? Naciskamy na dzwonek już dla świętego spokoju nie wierząc, że w ogóle uda nam się tu coś znaleźć. Gdy jesteśmy już z powrotem na zacienionym podwórzu, nagle drzwi u góry się otwierają i wybiega do nas kobieta w średnim wieku. Pytamy o nocleg, ale niestety tak jak się spodziewamy, wszystko ma zarezerwowane. Zrezygnowani kiwamy głową i już mamy iść, kiedy słyszymy, że u brata u góry coś się znajdzie tylko nie ma tam klimatyzacji ani telewizji. Mówimy, że to dla nas nie problem i chętnie obejrzymy.
Wspinamy się jeszcze wyżej po schodach i witamy się ze starszym panem, który utykając oprowadza nas po pięterku. Ciężko nam się dogadać, bo przyzwyczajeni że zawsze za granicą można było porozumieć się bez problemu po angielsku, teraz na szybko uczymy się improwizować. Pierwszy raz mam styczność z chorwackim i nigdy nie słyszałam podobnego języka: ani to polski, ani czeski, ale dużo słów brzmi jak po rosyjsku. Idąc tym tropem, staram sobie przypomnieć wszystko, czego uczyłam się na lekcjach w liceum i od tej pory komunikacja idzie nam nieźle. Pani z rosyjskiego na pewno zacierałaby ręce. Na pytanie dlaczego się nie uczymy, zawsze odpowiadaliśmy, że do niczego nam się ten język nie przyda skoro wszyscy znają angielski. Ta ze stoickim spokojem mówiła, że jeszcze się przekonamy i to gdy najmniej się tego będziemy spodziewali. Cóż...
Pokoik jest mały a meble mają swoje lata, ale jest czysty i ma wszystko, czego potrzebujemy: wygodne łóżko, szafę i łazienkę z prysznicem. Mimo braku klimy w środku jest dość chłodno dzięki drewnianym, starym okiennicom. Gdy je uchylamy, ukazuje nam się malutki balkonik i przepiękny widok! Gospodarz mówi przepraszająco, że "niestety tylko na góry". Śmieję się w duchu przypominając sobie wyjazd do Zakopanego, gdzie za taki widok trzeba by słono zapłacić, a górale gdy tylko wychylając się z małego okienka w łazience można dojrzeć  kawałek góry piszą w Internecie, że z "widokiem na Giewont".
Pytamy o cenę. 28 euro. No tak, myślimy, poprzednie noclegi były za 50 i 65 euro, z okna widok na ścianę... a tu takie piękne góry, balkon... To pewnie cena za osobę. Gospodarz wyprowadza nas z błędu mówiąc, że za cały pokój! Mało tego, prowadzi nas dalej, na taras. Tłumaczy, że każdy pokój ma swój stolik i tu możemy sobie jeść obiad i śniadanie.
Zaraz obok jest spora kuchnia. Ku naszemu zaskoczeniu, tylko do naszej dyspozycji. Każdy pokój ma swoją i nikt nam nie będzie tu wchodził, możemy sobie ją nawet zamknąć na klucz jeśli chcemy. Sprzęty pamiętają pewnie czasy naszych babć, ale jest tu wszystko czego nam trzeba: normalny piec, duża lodówka, garnki, sztućce, talerze, a nawet podstawowe przyprawy. Zadowoleni, że po kilku godzinach szukania wreszcie udało nam się znaleźć miły pokój w rozsądnej cenie, decydujemy się zostać. Gdy już mamy pod domem auto i udaje nam się rozpakować najważniejsze rzeczy, pędzimy na plażę. I tu zdajemy sobie sprawę z jeszcze jednego atutu naszego noclegu: do morza i promenady mamy nie więcej niż 50 metrów! 
Wskakujemy do morza, trochę odpoczywamy na plaży, ale po chwili ciekawość zwycięża i idziemy trochę pospacerować. Gdy docieramy do portu, wynagradzamy sobie trudy tego dość męczącego i bardzo długiego dnia zimnym piwkiem, które pijemy dokładnie 24 godziny od wyjazdu z Polski. Ale nam smakuje! Słońce zachodzi w oddali za wyspą. Jeszcze nie wiemy, że nazywa się Brač i że wkrótce tam popłyniemy (Okiem Pepy: Sumartin).
Po kilku dniach w Chorwacji stwierdziliśmy, że bardzo nam się podoba i skoro udało nam się znaleźć tańszy nocleg, to przedłużamy pobyt i zostajemy o tydzień dłużej.

Czy polecam Wam podróż w ciemno?
My jesteśmy zadowoleni, bo udało nam się znaleźć fajny nocleg w przystępnej cenie a dzięki temu, że wybraliśmy się zupełnie spontanicznie, ominęła nas przedwyjazdowa gorączka i szaleństwo przygotowań. Jednak jak sami widzicie, łatwo nie było. Na pewno nie polecam takiego sposobu podróżowania osobom z małymi dziećmi, szczególnie w szczycie sezonu. Jeśli jednak lubicie przygody i niestraszne Wam zmęczenie po kilkunastu godzinach nocnej jazdy samochodem, to myślę, że warto zadziałać spontanicznie i zamiast tracić czas na przeglądanie setki zdjęć noclegów (które często nijak mają się do rzeczywistości), lepiej ruszyć przed siebie i zatrzymać się tam, gdzie najbardziej Wam się spodoba. Jeśli macie taką możliwość, warto na wszelki wypadek zapisać sobie adres kwatery, w której wcześniej byli Wasi znajomi czy rodzina. Nie zaszkodzi też przedzwonić czy mają wolne pokoje. Różnie to może być i zawsze lepiej mieć w zanadrzu jakiś plan awaryjny tym bardziej, że lepiej się będzie szukało ze świadomością, że w razie czego macie się gdzie zatrzymać. Gdy dojedziecie na miejsce, warto się wzmocnić i zjeść jakieś śniadanie, żeby mieć siłę na chodzenie. Nie zapominajcie też, żeby wziąć z sobą coś do picia, bo upał daje się we znaki, a dodatkowo dochodzi zmęczenie i niewyspanie. Nasz wyjazd przypadał na środek sierpnia, dokładanie od 12 do 27, czyli tak zwany przez miejscowych full full sezon. Jeśli wybierzecie się trochę później lub jeszcze przed wakacjami, na pewno będzie o wiele łatwiej ze znalezieniem noclegu, a podejrzewam że i ceny będą niższe. Myślę, że jeszcze kiedyś wybierzemy się do Chorwacji, ale tym razem na wyspy, bo jest tam dużo spokojniej niż na Riwierze Makarskiej. Jesteśmy zgodni, że jeśli się uda, to pojedziemy kolejny raz w ciemno.

Zobacz także:

28 komentarze:

Ciekawostki z Austrii

20:14 Pepa 18 Comments

Pamiętacie wpis o wiedeńskich ciekawostkach i absurdach? Wspominałam wtedy o Dunaju w ogóle nieprzypominającym już rzeki, która była niegdyś inspiracją dla Johanna Straussa do stworzenia słynnego walca Nad pięknym modrym Dunajem. Pisałam także o plażach nudystów, krystalicznie czystej wodzie w kranach i niezwykłej spalarni śmieci. Tym razem mam dla Was kilka ciekawostek z Austrii. Jeśli chcecie się dowiedzieć gdzie znajduje się najdłuższy budynek mieszkalny na świecie, skąd Austria czerpie energię elektryczną i co przedstawia zdjęcie poniżej, usiądźcie wygodnie i poczytajcie.
1.  Nazwę Austrii (niem. Österreich) można przetłumaczyć jako "wschodnia kraina".
2. Austria jest cztery razy mniejsza od Polski.
3. 1/5 mieszkańców kraju mieszka w Wiedniu.
4. Ponad 70% energii elektrycznej pozyskiwane jest ze źródeł odnawialnych, głównie z elektrowni wodnych wybudowanych na rzekach. Na wschodzie kraju korzysta się również z elektrowni wiatrowych.
4. Tyrol i Górna Austria, dwa spośród dziewięciu austriackich landów, mają taką samą flagę jak Polska.
5. W Austrii zamiast Guten Morgen na powitanie mówi się Grüß Gott. Można to przetłumaczyć jako Szczęść Boże lub Pochwalony! 
6. Austriacka wersja niemieckiego różni się od tego, którego uczą w szkołach. Pierwsze różnice można zauważyć już w sklepie. Bułka to nie Brötchen a Semmel, podobnie jak śląska żymła. Chcąc kupić ziemniaki nie rozglądamy się za Kartoffeln, tylko prosimy o Erdäpfel, w wolnym tłumaczeniu "jabłka ziemi". Rozbieżności między austriackim a standardowym niemieckim literackim zwanym Hochdeutsch jest tak dużo, że to temat nie tyle na osobny wpis co nawet całą serię!
7. W niedziele i święta większość sklepów jest pozamykanych. W tygodniu centra handlowe czynne są przeważnie do 19.
8. W Wiedniu znajduje się najdłuższy budynek mieszkalny na świecie. Karl-Marx-Hof ma ponad kilometr długości i składa się z 1382 mieszkań.
9. Pierwszą kawiarnię w Austrii założył Polak, Jerzy Franciszek Kulczycki. Jeśli jesteście ciekawi jak do tego doszło, przeczytajcie koniecznie o polskim rodowodzie kawy po wiedeńsku.
10. W Tyrolu znajduje się muzeum kryształów Swarovski Kristallwelten. Ukryte pod wodospadem wejście (na zdjęciu) prowadzi do 14 bajkowych pomieszczeń, w których można podziwiać m.in. kryształową piramidę wzniesioną z 590 kawałek lusterek, ścianę wyłożoną 12 tonami kryształków czy największy na świecie kalejdoskop.

Zobacz także:

18 komentarze:

Schwarzenbergplatz

20:01 Pepa 11 Comments

Wiedeński Schwarzenbergplatz, zwany niegdyś Placem Stalina, znany jest z dwóch rzeczy: pięknej fontanny i... największego w tej części Europy pomnika żołnierzy radzieckich. Niektórzy żartują, że fontannę zbudowano tylko po to, żeby zasłonić monument.
Tak naprawdę fontannę Hochstahlbrunnen wzniesiono wraz z pierwszym wodociągiem alpejskim, który po dziś dzień doprowadza do miasta wodę z odległych o około 100 km Rax i Schneeberg. Budowniczy wodociągu, Anton Gabrielli, chcąc uczcić swoje inżynieryjne dzieło, sfinansował fontannę, która symbolicznie nawiązuje do prawideł astronomii. Z obrzeża tryska 365 promieni wody symbolizujących dni roku, fontanna składa się z 7 wysp (dni tygodnia), 12 wysokich promieni wody (miesiące) i 24 niższych (godziny doby). Z centralnej wyspy wytryskuje 30 promieni wody symbolizujących dni miesiąca.
Pomnik Armii Czerwonej wzniesiono aby przypominał o 17 tys. żołnierzy radzieckiej armii, którzy polegli w walce o wyzwolenie Wiednia. Po zakończeniu wojny Austria zobowiązała się w Traktacie Narodowym do zachowania pomnika i tak oto stoi do dziś... 20 metrowy cokół zdobi postać żołnierza trzymającego tarczę i sztandar z symbolem ZSRR, a wokół otacza go półokrągła kolumna.
Widoczny z placu budynek Ambasady Francuskiej, który już na pierwszy rzut oka wyróżnia się spośród pozostałej zabudowy. Ambasada została zaprojektowana przez paryskiego architekta. Plotka głosi, że pomylono plany i budowla miała stanąć pierwotnie... w Konstantynopolu.
Obecnie fontanna jest kolejną z licznych atrakcji turystycznych Wiednia i popularnym miejscem spotkań miejscowych, zwłaszcza w upalne dni i ciepłe letnie wieczory, gdy można się tu schłodzić unoszącą się w powietrzu wodną mgiełką.

Zobacz także:

11 komentarze:

Höllental: Piekielna Dolina

19:23 Pepa 15 Comments

Upały ostatnimi czasy nie odpuszczały, w Wiedniu termometr pokazywał nawet 39'C w cieniu! Spacery po mieście gdy skwar lał się z nieba a ciepło buchało z nagrzanych chodników i ścian kamienic nie należały do przyjemnych, więc w weekend wybraliśmy się w pobliskie Alpy. Teoretycznie wbrew wszelkiej logice poszukaliśmy ochłody w... Piekielnej Dolinie!
We wpisie Przedsionek Alp wspominałam Wam o tym, że w wiedeńskich kranach leci krystalicznie czysta woda, która dostarczana jest akweduktem z górskich źródeł. Tu nikt nie kupuje w sklepie butelkowanej wody, a gdy zamówicie na mieście kawę, kelnerka uraczy Was dodatkowo szklanką kranówki. Trochę mi zajęło zanim się do tego przyzwyczaiłam, bo jak to? Z kranu? U mnie na Śląsku woda była zawsze podłej jakości i jeśli w ogóle się ją piło, to w ekstremalnych sytuacjach i tylko wcześniej przegotowaną. Do picia Wiener Wasser przekonałam się dopiero gdy pojechaliśmy w okolice Rax i zobaczyłam na własne oczy jak czysta jest ta woda. Gdy zastanawialiśmy się co tu robić w taki upał, żeby się nie wykończyć, przypomniałam sobie o dolinie, w której płynęła turkusowoniebieska rzeczka. Rzut okiem na mapę i ruszyliśmy w drogę.
Niedaleko austriackiej stolicy, w Północno-Wschodnich Alpach Wapiennych zwanych potocznie lokalnymi górami Wiednia (Wiener Hausberge) rozciąga się 16,5 kilometrowa Dolina Höllental (niem. Hölle- piekło, Tal- dolina), która oddziela masyw Scheeberg od Rax. To z tutejszych źródeł pozyskiwana jest woda, która dostarczana jest następnie do Wiednia 120 km akweduktem. Z okazji jego 125 rocznicy pomiędzy miejscowościami Hirschwang i Kaiserbrunn wytyczono szlak 1. Wiener Wasserleitungsweg, który obejmuje najatrakcyjniejsze odcinki trasy. Informacji na temat historii budowy rurociągu i zaopatrzenia Wiednia w wodę można zasięgnąć odwiedzając muzeum w Kaiserbrunn.
My jednak, zmęczeni trochę upałem i duchotą, która zwiastowała mającą nadejść niebawem burzę, wyjątkowo odpuściliśmy sobie piesze wędrówki i rozłożyliśmy kocyk nad wodą. Dnem doliny płynie rzeka Schwarza, która jest rajem dla amatorów dzikich spływów kajakowych i jak się później przekonaliśmy, także materacowych i dętkowych. Ogólnie rzecz ujmując, pływa się tu na wszystkim co nie przebije się od razu po zahaczeniu o pierwszy lepszy kamień.
Woda w rzece była tak zimna, że trudno było nam w niej wystać dłużej niż minutę, więc patrzyliśmy z podziwem na chłopaka, który przepłynął koło nas na dętce.
Bardzo przyjemnie odpoczywało się nad rzeką, jednak po dłuższej chwili ciekawość zwyciężyła i ruszyliśmy dalej, żeby coś więcej zobaczyć. Tradycyjnie, bez żadnego konkretnego planu, pojechaliśmy autem przed siebie i skręciliśmy tam gdzie nam się najbardziej podobało. Przemierzaliśmy krętą drogę aż dotarliśmy do jej końca, uroczej miejscowości Naßwald.
Uwielbiam takie małe, ukryte w górskich dolinach miasteczka, które nie są nastawione typowo na turystów jak nasze polskie Zakopane i sąsiadujące z nim wsie. W "wiedeńskich" Alpach próżno szukać płatnych parkingów, straganów z chińskimi pamiątkami i szpecących krajobraz reklam. Tu można naprawdę odpocząć, nacieszyć się zielenią i spokojem, a przy okazji poobserwować jak wygląda prawdziwe życie mieszkańców.
W Naßwald życie toczy się popołudniami w gospodzie Raxkönig, chyba jedynej w promieniu kilku kilometrów. Wewnątrz lokalu siedzą stali bywalcy, ubrani w tradycyjne ludowe stroje zwane trachtami. My lokujemy się w ogródku i próbujemy lokalnych specjałów. M. zamawia talerz sznycli z sałatką ziemniaczaną, a ja decyduję się na Naßwalder Rahmsuppe. Trudno mi porównać jej smak do czegokolwiek wcześniej znanego. To kremowa zupa z ziemniakami, szczypiorkiem i szczyptą kminku. Jest przepyszna! Niedługo będę próbowała przyrządzić taką w domu i jeśli mi wyjdzie, na pewno podzielę się z Wami przepisem.
Jest tak ładnie, że szkoda wyjeżdżać. Wracamy do Wiednia dopiero późnym wieczorem. Tradycyjnie po takiej wycieczce pozostaje mi pewien niedosyt. Chciałabym zostać w górach na dłużej i odkryć jeszcze więcej takich miejsc. Fajnie by było spędzić w Alpach cały weekend i mam nadzieję, że będzie jeszcze kiedyś okazja.

Zobacz także:

15 komentarze: