Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Austria. Pokaż wszystkie posty

Ciekawostki z Wiednia

Pamiętacie wpis o ciekawostkach z Austrii? Dziś przychodzę do Was z kolejnymi interesującymi faktami, tym razem dotyczącymi samego Wiednia. Czy wiecie, że...
1. Pałac Schönbrunn, letnia rezydencja Habsurgów, ma ponad 1440 komnat.
2. Założony w 1752 roku Ogród Zoologiczny Schönbrunn jest najstarszym ZOO na świecie.
3. Na wiedeńskim Cmentarzu Centralnym (Zentralfriedhof) znajduje się ponad 2,5 miliona nagrobków. To o wiele więcej niż liczba żyjących mieszkańców austriackiej stolicy.
4. Przydatnym słówkiem dla smakoszy wina jest ein Achtel (jedna ósma litra). To najczęściej spotykana miara w wiedeńskich restauracjach i winiarniach.
5. Wiedeń jest jedyną światową stolicą, która produkuje własne wino, osiągając przy tym imponujące wyniki - blisko 2,5 milinów litrów rocznie. 230 winiarzy gospodaruje na 700 hektarach winnic, znajdujących się na wzgórzach Kahlenberg, Nussberg i Bisamberg.
6. Stacja metra U2 i U4 Schottenring ulokowana jest częściowo pod Kanałem Dunajskim. Korzystając z podziemnego przejścia można się dostać z jednego brzegu na drugi.
7. W wiedeńskiej dzielnicy Hütteldorf znajduje się ulica Jana Kiepury upamiętniająca sławnego Sosnowiczanina. Historia odkrycia jego talentu przeszła do legendy. Kiepurą zainteresował się Franz Schalk, dyrektor Państwowej Opery w Wiedniu oraz licząca się wówczas w wiedeńskim świecie artystycznym śpiewaczka Maria Jeritza. Kiepura wystąpił na scenie Staatsoper u boku Jeritzy w "Tosce" i chociaż w języku włoskim umiał zaśpiewać tylko dwie główne arie, a całą resztę swej partii z konieczności śpiewał po polsku, odniósł wielki sukces i został okrzyknięty przez wiedeńską prasę królem tenorów.
8. Przy Kärntner Ring 16 mieści się hotel, który dwukrotnie uznany został za najlepszy hotel świata. Ponoć Michael Jackson w jedną noc napisał tu swój wielki przebój Earth Song. Nocowało tu wiele znamienitych osobistości m.in. królowa Elżbieta II, John F. Kennedy, Richard Wagner, Luciano Pavarotti.
9. W Wiedniu wychodzi najstarsza gazeta codzienna świata Wiener Zeitung. Pierwszy numer ukazał się w sierpniu 1703 r.
10. Wiedeń figuruje na pierwszym miejscu w globalnym rankingu jako miasto, w którym żyje się najlepiej na świecie i jest najbardziej przyjazne mieszkańcom.

Zobacz także:

Wiedeń, miasto moich marzeń

Mieszkając przez rok w Wiedniu, zwiedzając miasto i stopniowo zagłębiając się w jego historię, natrafiałam i wciąż natrafiam na wiele polskich akcentów. "Polska góra" Kahlenberg, słynne w stolicy Austrii kanapki Trześniewskiego, ulica Jana Kiepury na Hütteldorfie, polskie kościoły, polski rodowód kawy po wiedeńsku... Lista jest już długa i stale przybywa na niej nowych ciekawostek.
Tym razem odkryłam, że pieśń Wiedeń, miasto moich marzeń (Wien, du Stadt meiner Träume), która znana jest każdemu mieszkańcowi naddunajskiej stolicy i uważana za nieoficjalny hymn miasta jest dziełem kompozytora o polskich korzeniach i swojsko brzmiącym nazwisku.
Rudolf Sieczyński żył w latach 1879-1952. Ukończył studia prawnicze na Uniwersytecie Wiedeńskim, stając się cenionym urzędnikiem Dolnej Austrii. Poza pracą zawodową zajmował się pisaniem książek na tematy historii Wiednia, jego kultury i obyczajów, a także komponował pieśni o tematyce wiedeńskiej do własnych tekstów. Jego najsłynniejszym dziełem jest Wien, du Stadt meiner Träume. Utwór od początku zrobił szaloną karierę, został przetłumaczony na kilka języków i do dziś śpiewany jest przez największych śpiewaków i śpiewaczki świata.  Co więcej, piosenka była inspiracją dla powstania filmu pod tym samym tytułem (jeśli znacie niemiecki, możecie obejrzeć go tu) i  wielu widowisk muzycznych jak m.in. Wiedeń Moich Marzeń wystawianego w Gliwickim Teatrze Muzycznym, czyli tuż nieopodal mojego obecnego mieszkania: to ci dopiero niespodzianka! Poniżej fragment tekstu pieśni w polskim tłumaczeniu:

Powraca jak sen, wspomnienie sprzed lat, 
O Wiedniu Praterze dziś śnię. 
Choć mija nam czas, i ludzie, i świat, 
Do Wiednia myślami znów mknę.  

Kto w Wiedniu raz był i wino w nim pił, 
Kto walcem upoić się dał, 
w Dunaju błękicie rozmarzył się skrycie, 
raz jeszcze przeżyć by chciał.  

Piosenki wiedeńskiej snuje się czar, 
I widzę, i wciąż słyszę miejski gwar.  

Wiedniu, mój cudny śnie, 
Dziecięce, słodkie wspomnienie me. 
Tę znaną piosnką z dawnych lat, 
Dajesz mi spojrzeć swobodnie w świat.  

Wiedniu, choć mija czas, 
Wciąż przyjaźń serdeczna łączy nas. 
Chwile radości, uśmiechów i łez, 
O Wiedniu mój – to Ty!

Zobacz także:

Wiedeń na Gwiazdkę: relacja z wycieczki cz. 2

W pierwszej chwili gdy się przebudziłam i otworzyłam oczy, nie mogłam uwierzyć w to co widzę. Wiedeń? To niemożliwe, pewnie dalej śpię. A skoro to taki fajny sen, to szkoda jeszcze wstawać. Zamknęłam oczy i dryfując gdzieś między snem a jawą po chwili znowu odważyłam się wrócić do świata. Wiedeń? Chwilę jeszcze potrwało zanim to do mnie dotarło a gdy już uwierzyłam, to uśmiech nie schodził mi z twarzy. Mój drugi dzień przedświątecznej wycieczki rozpoczęłam od pysznej kawy i obowiązkowo szklanki zimnej wody z kranu. W poprzedniej części Wiedeń na Gwiazdkę: dzień 1 pisałam już, że do dobrych rzeczy człowiek szybko się przyzwyczaja, znacznie trudniej przychodzi mu później z nich rezygnować. Prawda stara jak świat i wciąż aktualna. Po powrocie do Polski bardzo przeszkadzało mi to, że kranówka nie nadaje się do picia. Taszcząc ze sklepu zgrzewki mineralnej wspominałam jak to fajnie było mieć kiedyś w kranie czystą, alpejską wodę, która w smaku była o niebo lepsza od tej z plastikowej butelki (o wiedeńskiej wodzie pisałam już tu, tu i tu). W dodatku wszędzie umieszczone były punkty czerpania wody. Spacerując po mieście, robiąc zakupy, wędrując po wzgórzach Lasu Wiedeńskiego czy jeżdżąc na rolkach wzdłuż Dunaju nie musiałam myśleć o zabieraniu z sobą napojów. W torebce miałam tylko zwijaną butelkę, którą napełniałam chłodną wodą gdy chciało mi się pić. Niektóre wodopoje w centrum miały też funkcję robienia mgiełki, która podczas upałów była nieoceniona!
Skoro już o wodzie mowa, kolejną rzeczą, za którą bardzo tęskniłam był widok Dunaju. Mieszkając w Wiedniu uwielbiałam spędzać czas nad rzeką. Dunaj zmieniał kolor w zależności od pogody i pory roku. Zimą był stalowoszary, latem zielonkawoniebieski jak tu, a ja niezmiennie lubię go we wszystkich odsłonach. Tym razem zaskoczył mnie mgłą jakiej nigdy jeszcze tu nie widziałam.
Z Reichsbrücke ledwo było widać zarys wieży Millennium Tower na Handelskai, a wzgórza Kahlenberg i Leopoldsberg zupełnie zniknęły z horyzontu. Mgła spowiła też wierzchołek DC Tower, która sprawiała teraz wrażenie jakby nie miała końca i sięgała prosto do nieba.
Przez ten spacer nad Dunajem trochę zgłodniałam, wsiedliśmy więc w metro i pojechaliśmy do sprawdzonej knajpki w okolice Landstraße Wien Mitte, by później spacerkiem udać się w kierunku Schwedenplatz. Minęliśmy także mglistą tego dnia rzekę Wiedenkę i wznoszące się przy niej obserwatorium astronomiczne Urania.
Gdy doszliśmy do Motto am Fluss, restauracji na Kanale Dunajskim do złudzenia przypominającej statek, skręciliśmy w Griechengasse, moją ulubioną wiedeńską uliczkę, która doprowadziła nas na Stare Miasto. Minęliśmy Katedrę Szczepana, Graben i Kohlmarkt, co jakiś czas zatrzymując wzrok na wystawach sklepów, które jak to w niedzielę były zamknięte.
Przez Michaelerplatz i Hofburg dostaliśmy się do Volksgarten, skąd było widać już Ratusz i największy z wiedeńskich jarmarków, Wiener Adventzauber am Rathausplatz.
Przeszliśmy się po udekorowanym światełkami parku, wyjadając z papierowej tytki ciepłe, prażone na słodko migdały. Pyszności! Za każdym razem gdy mam okazję być na Jarmarku Bożonarodzeniowym pod Ratuszem, nie mogę ich sobie odmówić.
Jeszcze tylko spojrzenie na Burgtheater i znajdujący się obok dostojny gmach Parlamentu i ruszyliśmy tramwajem w kierunku jarmarku na Altes AKH. To tam chodziliśmy latem na kurs niemieckiego, który bardzo dobrze wspominamy, więc z sentymentem patrzyliśmy na tak odmieniony świątecznymi ozdobami dziedziniec kampusu.
Złapaliśmy autobus 69A, którym wracaliśmy sobie czasem do domu po zajęciach, tym razem wysiadając na Spittelbergu. Mój ulubiony, malutki i klimatyczny jarmark w tym roku wyraźnie się rozrósł, co troszkę ujęło mu dawnego uroku. Wciąż jednak można było podziwiać stoiska z rękodziełem i spróbować przeróżnych przysmaków, nie tylko kuchni austriackiej. Oferowano nawet hiszpańskie churros z czekoladą! My jednak tradycyjnie wypiliśmy kubeczek rozgrzewającego ponczu i odeszliśmy w stronę Museums Quartier, wiedeńskiej dzielnicy muzeów.
Jarmark pod MUMOKiem nieco różni się od pozostałych. Nie nazwałabym go nawet jarmarkiem, bo próżno tam szukać stoisk ze świątecznymi ozdobami. Są za to pawilony, w których można się napić ponczu w przeróżnych wariantach, nawet w wersji turbo. Turkusowe leżanki, na których latem tak lubiłam wypoczywać zostały przestawione i złączone z sobą tak, że teraz z powodzeniem pełniły funkcję stołów. Na dziedzińcu pełno było młodych ludzi a imprezie przygrywał DJ. Aż chciałoby się tam zostać dłużej, ale byliśmy ciekawi co jeszcze słychać w Wiedniu.
Gdy wyszliśmy przez bramę MQ nie sposób było nie zajrzeć do Wioski Świątecznej na Placu Marii Teresy. Przeszliśmy się po jarmarku i wróciliśmy do stacji metra, skąd fioletową linią udaliśmy się na Prater.
A na Praterze niespodzianka: świąteczny koncert! Ludzie rozmawiali stojąc przy stolikach i popijając poncz, a co niektórzy tańczyli już w rytm wygrywanych melodii. W takich okolicznościach ciężko było odmówić sobie jeszcze jednej szklaneczki świątecznego trunku.
Po tak pełnym wrażeń dniu ucieszyłam się gdy wreszcie dotarliśmy do domu. Po drodze rzecz jasna wstąpiliśmy jeszcze na kawałek pizzy jak za starych, dobrych czasów.

Zobacz także:

Wiedeńska świnka na Nowy Rok

Czy wiecie, że w krajach niemieckojęzycznych różowa świnka jest symbolem szczęścia? W Nowy Rok Austriacy obdarowują się symbolicznie tzw. Glücksbringer, czyli talizmanami mającymi zapewnić pomyślność. Mogą to być małe podkówki, koniczynki, podobizny kominiarzy, muchomory, drobne monety, jednak zdecydowanie najpopularniejszym prezentem są świnki i to w każdej postaci. Marcepanowe, z gipsu, ciasta drożdżowego, kryształowe, w formie czapek, beloczków czy maskotek. Istne szaleństwo!
Das Glücksschwein, czyli świnka przynosząca szczęście uchodzi także za symbol płodności, bogactwa i dobrobytu, dlatego w Nowy Rok obdarowuje się nią rodzinę i przyjaciół. W krajach niemieckojęzycznych utarło się także powiedzenie 'Schwein haben', które oznacza 'mieć szczęście'.

Życzę Wam, żeby Nowy Rok 2016 przyniósł Wam dużo szczęścia i wiele wspaniałych, niezapomnianych chwil. Żebyście nie bali się spełniać swoich marzeń, nawet tych najbardziej szalonych, z zapałem i radością realizując wyznaczone sobie cele. Wszystkiego dobrego!

Prosit Neujahr!

Zobacz także:

Wiedeń na Gwiazdkę: relacja z wycieczki cz. 1

W ostatnią przedświąteczną sobotę wstałam wcześnie, obudzona słońcem wdzierającym się przez okno pokoju w akademiku, naszego kolejnego prowizorycznego mieszkania, w którym nie zdążyliśmy się jeszcze w ogóle zadomowić. Kolejne mieszkanie, kolejni sąsiedzi, kolejny widok z okna. Tym razem na dziesięciopiętrowy, po-PRL-owski blok z wielkiej płyty, obraz swojski i do bólu polski. Zaczęliśmy wspominać Wiedeń, w którym spędziliśmy ostatni rok. Od naszego powrotu w październiku nie było dnia, w którym nie tęskniłam za tym wszystkim, co musieliśmy za sobą zostawić. Człowiek ławo przyzwyczaja się do dobrych rzeczy, trudniej mu z nich rezygnować. Tak jest chyba zawsze.
Nie musieliśmy zbyt wiele mówić i między sobą ustalać. Szybki telefon do pani Beaty, u której wynajmowaliśmy wcześniej mieszkanie czy ma teraz jakiś wolny apartament: jest akurat ten w którym najdłużej mieszkaliśmy, nasz ulubiony. Możemy przyjeżdżać a pobyt mamy od niej w prezencie. Bardzo miły gest! Po kwadransie byliśmy już spakowani i opuszczaliśmy Gliwice, kierując się na tak dobrze już znaną drogę do Wiednia. Podróż zleciała nam błyskawicznie, szybciej niż się spodziewaliśmy. Przez ostatnie tygodnie wydawało mi się, że to miejsce z którym wiąże się tyle miłych wspomnień jest teraz tak nieosiągalne i odległe jak drugi koniec świata a tymczasem ani się obejrzeliśmy, kiedy zaparkowaliśmy pod "naszą" kamienicą i weszliśmy do środka.
W mieszkaniu niewiele się zmieniło. Wchodząc do niego miałam wrażenie jakbym nie przyjechała na wycieczkę, tylko wróciła nareszcie do domu z przydługich i średnio udanych wakacji w Polsce równocześnie zdając sobie boleśnie sprawę, że to nieprawda.
Wiedziałam, że powrót pod wieloma względami nie będzie dla mnie łatwy i przez te prawie trzy miesiące wolałam się odciąć i nie myśleć zbyt wiele o tym, co już za sobą zostawiliśmy. Tęskniłam za tym mieszkaniem, tęskniłam za miastem, za Dunajem, za niedzielnymi wypadami na wzgórze Kahlenberg i spacerami po parku Schönbrunn. Za widokiem na Ratusz i Hofburg z Volksgarten, za Stadtparkiem, Donauinsel, za przejażdżką fioletową linią metra przez Donaustadtbrücke. Za 11 dzielnicą, w której mieszkaliśmy, na pierwszy rzut oka niezbyt piękną ale przy bliższym poznaniu dającą się lubić, zwłaszcza gdy odkryliśmy, że w pobliżu znajdują się piękne tereny spacerowe i winnice Laaerberg. Długo by jeszcze wymieniać tak wiele w Wiedniu jest pięknych miejsc. Wystarczy jak Wam powiem, że w ciągu roku nie udało mi się jeszcze zobaczyć wszystkiego, co bym chciała. Koniec tych smutków, napiliśmy się po lampce pysznego austriackiego wina Tschida Spätlese i ruszyliśmy na miasto!
Zwiedzanie Jarmarków Bożonarodzeniowych rozpoczęliśmy od usytuowanego najbliżej nas Karlsplatzu. Kościół św. Karola Boromeusza zawsze robi na mnie niesamowite wrażenie. Ta jedna z najpiękniejszych barokowych budowli zwana jest niekiedy wiedeńskim Tadż Mahal. Osobiście nie lubię tego typu porównań, od razu przed oczami staje mi Paczków okrzyknięty szumnie w jakimś artykule polskim Carcassonne. Szczecin- Paryż Północy, Puławy- polskie Ateny, Wałbrzych- polska Toskania, a ileż to naczytałam się w przewodnikach o przeróżnych "Wenecjach" i "Szwajcariach"! Wiedeński kościół jest tak charakterystyczny, że jakiekolwiek przyrównywanie go do innych zabytków na świecie zdaje się umniejszać jego randze i pozbawione jest sensu. Każdy kto nawet przez przypadek się pod nim znalazł z pewnością zapamiętał to miejsce na zawsze.
Jarmark na Karlsplatzu nie jest może aż tak popularny jak Wioska Bożonarodzeniowa pod Ratuszem, ale niezaprzeczalnie jest jednym z największych i najpiękniejszych targów świątecznych Wiednia. Jego największą atrakcją jest szopka z żywymi zwierzakami. W tym roku były to owce, kozy i para małych, kwiczących wieprzków. 
Spacerując po jarmarku wpadliśmy na pomysł, żeby zadzwonić do mieszkających w Wiedniu Magdy i Andrzeja, którzy właśnie mieli się wybierać pod Pałac Schönbrunn.
Kilka stacji zielonym metrem i już już byliśmy na miejscu, pijąc z dawnymi znajomymi poncz. Zarówno ten karmelowy jak i z dodatkiem Baileys nie miały sobie równych, do tego widok na pięknie oświetlony nocą pałac i grające w tle świąteczne piosenki. Niestety, równo o 21 wiedeńska punktualność dała o sobie znać i budki w mgnieniu oka pozamykały się na trzy spusty tak, że cudem udało nam się jeszcze zwrócić kubki przez szparę w drzwiach na zapleczu. Szkoda, że jarmarki chociaż w weekendy nie są czynne dłużej.
Magda i Andrzej zaprowadzili nas do małej, klimatycznej knajpki niedaleko pałacu. Aperol Spritz był bardzo dobry, a towarzystwo jeszcze lepsze. Czas szybko zleciał i trzeba było zbierać się do domu. Wiedeń to Wiedeń, tu mało które bary czynne są do północy, ulice pustoszeją po dziesiątej, a w tygodniu przed pierwszą przestaje kursować nawet metro i tramwaje. Mieszkając tu można do tego w końcu przywyknąć, chociaż mi chyba nigdy do końca się to nie udało. Wróciłam do domu już nie mogąc się doczekać następnego dnia.

MuseumsQuartier: wiedeńska Dzielnica Muzeów

Jeśli na myśl o Dzielnicy Muzeów wyobraziliście sobie rzędy szklanych gablot, unoszący się zapach kurzu i przenikliwą ciszę, nie ma powodu do obaw: tu toczy się życie! W MuseumsQuartier historia łączy się z nowoczesnością tworząc barwny, eklektyczny miejski pejzaż. Na wielkim wewnętrznym dziedzińcu, który jest ulubionym miejscem spotkań artystów, młodzieży, studentów i przybyszy z całego świata ulokowały się klimatyczne knajpki. Panuje tu specyficzna atmosfera wielkomiejskiego luzu i artystycznej bohemy. MQ wyraźnie kontrastuje z sąsiadującymi imperialnymi budowlami Ringu, a jednocześnie świetnie wkomponowuje się w całość. Odgrodzona od gwaru ulicy przestrzeń jest małą oazą spokoju w samym centrum miasta.
Kompleks składa się z muzeów, galerii, restauracji, sklepów i kawiarni. W Muzeum Leopolda podziwiać można kolekcję modernistycznej sztuki austriackiej m.in. dzieła Egona Schielego, Gustava Klimta czy Oskara Kokoschki. Z kolei w Muzeum Sztuki Współczesnej zwanym Mumok wystawiane są dzieła sztuki modernistycznej, Pop-art, Fluxus i nowego realizmu. W MQ mieści się także Kunsthalle Wien, centrum tańca współczesnego Tanzquartier, interaktywne muzeum dla dzieci ZOOM i Centrum Architektoniczne. Zimą na dziedzińcu urządza się zawody curlingowe oraz igloo-bar, a latem cykliczne przedstawienia pod gołym niebem i koncerty.
Jeżeli będąc w Wiedniu chcielibyście zobaczyć coś więcej oprócz typowo oczywistych, turystycznych atrakcji zachęcam Was do odwiedzenia MuseumsQuartier i zbadania przyległej dzielnicy artystów Neubau. Szczególnie polecam wąskie uliczki Spittelbergu, które są jakby przedłużeniem Dzielnicy Muzeów. Znajdują się tam liczne galerie, atelier, sklepy z rękodziełem i modne lokale, w których spotykają się miejscowi np. browar 7 Stern oferujący różne ciekawe piwa własnej produkcji np. o smaku konopii lub z nutą chilli. Szczególnie nastrojowo jest tu w czasie jarmarków przedświątecznych. Atmosfera jest zupełnie inna niż w miejscach nastawionych typowo na turystów, a i gorący poncz z tequillą sprzedawany w meksykańskim sklepiku smakuje jakoś tak lepiej i zdecydowanie bardziej rozgrzewa.

Zobacz także:

Wiedeńska szkoła na wodach Dunaju

Donauinsel: wąska, długa na ponad 21 km wyspa, która ciągnie się przez cały Wiedeń oddzielając główny nurt Dunaju od płynącego równolegle kanału Neue Donau. Z uwagi na swój kształt zwana jest przez miejscowych żartobliwie Wyspą Spaghetti. O tym jak i dlaczego powstała dowiecie się czytając wiedeńskie ciekawostki i absurdy. Obecnie jest to ulubione miejsce Wiedeńczyków do uprawiania sportów i rekreacji. Spotkacie tu rolkarzy, rowerzystów, skaterów, amatorów pływania i jazdy na nartach wodnych, kajakarzy, nurków, plażowiczów, spacerowiczów, a nawet wielbicieli dronów i wszelkich latających obiektów. Każdy znajdzie coś dla siebie, a terenu jest tyle, że praktycznie nigdy nie jest tłoczno. No, może poza koncertami, bo te też są tu organizowane m.in. doroczne święto wyspy Donauinselfest, w trakcie którego można zobaczyć największe gwiazdy światowej muzyki, ale o tym kiedy indziej. Tego lata praktycznie każdą wolną chwilę spędzaliśmy na Donauinsel. Jeździliśmy na rolkach od jednego końca do drugiego, po drodze kąpiąc się w Dunaju, plażując i robiąc przystanki w wakacyjnych knajpach z latynoską muzyką. Któregoś razu zwróciliśmy uwagę na przycumowany na stałe do brzegu wielki katamaran, który ku naszemu zdziwieniu okazał się być... szkołą!
Pływające gimnazjum nosi nazwę Bertha von Suttner i przycumowane jest na stałe między mostami Floridsdorfer i Nordbahnbrücke. Szkoła funkcjonuje od 1994 roku, na statku mieści się 36 klas, pokoje nauczycielskie i siłownia.
Ciekawe jak to jest uczyć się w szkole na statku i spoglądać codziennie z okien klasy na wody Dunaju. Nie słyszałam jeszcze żeby w Polsce ktoś wpadł na taki pomysł. I pomyśleć, że w gimnazjum już od ponad 20 lat kształci się wiedeńska młodzież! 
Wiedeń chyba nigdy nie przestanie mnie zaskakiwać. Gdy zaczynam myśleć, że zdążyłam poznać to miasto jak własną kieszeń, nagle odkrywam zupełnie przypadkowo kolejne ciekawostki. Cudowne miejsce, które wciąż dostarcza nowych wrażeń i którym trudno się znudzić!

Zobacz także:

Niemiecki na Uniwersytecie Wiedeńskim: gdzie, co i jak?

Ostatnio sporo osób pisze do mnie w sprawie kursu językowego w Wiedniu. Idąc tym tropem postanowiłam stworzyć osobny wpis, w którym postaram się zawrzeć wszystkie przydatne informacje. Zainteresowanych zapraszam do czytania. Jeśli zastanawiacie się nad nauką niemieckiego w stolicy Austii i macie pytania, piszcie śmiało w komentarzach! Mieszkałam w Wiedniu okrągły rok i myślę, że w wielu sprawach mogę Wam doradzić.
Dlaczego wybrałam Uniwersytet Wiedeński?
W Wiedniu działa wiele szkół językowych. Poszczególne kursy różnią się formułą, ilością godzin lekcyjnych i przede wszystkim ceną. Na wstępie od razu zaznaczę, że Uniwersytet Wiedeński do najtańszych nie należy i jeśli komuś zależy, bez większego trudu znajdzie tańszą opcję. Nie ukrywam, że przy wyborze kursu kierowałam się głównie rekomendacją znajomych, którzy już od kilku lat mieszkają w stolicy Austrii. Kogokolwiek nie spytałam, ten był bardzo zadowolony i kontynuował naukę. Jeden kolega stwierdził wręcz, że zapisanie się na ten kurs to najlepsza decyzja jaką podjął w życiu, bo... dzięki temu poznał swoją żonę i jest teraz najszczęśliwszym facetem na świecie. Mimo tych wszystkich ochów i achów długo zwlekałam z podjęciem decyzji. Znajomi dziwili się, dlaczego jeszcze nie poszłam, a mnie trochę zniechęcała...

Cena kursu
350 euro - dla przeciętnego Wiedeńczyka to niewiele, dla mnie gdy przyjechałam z Polski nie ukrywam, było to sporo. Niby miałam, ale tu trzeba było coś kupić, tu się laptop psuł i... szczerze mówiąc ciężko mi było się z tymi pieniędzmi tak po prostu rozstać. Żałowałam sobie. Najpierw próbowałam się uczyć sama w domu, ale początkowy zapał szybko się ulatniał i nie byłam na tyle zdyscyplinowana, żeby zaowocowało to konkretnymi wynikami. Później stwierdziłam, że przecież po co mi kursy skoro mieszkam w Wiedniu i najlepiej nauczę się języka w praktyce tak jak mój tata, który lata temu pracował w Bawarii i do tej pory z każdym się dogada. Nie uwzględniłam jednak, że podobnie jak przeważająca większość Wiedeńczyków znam dość dobrze angielski i niestety za każdym razem szłam "na łatwiznę" przechodząc na ten język. W efekcie z niemieckich słówek udało mi się przyswoić tylko niektóre nazwy produktów zapisane na tabliczkach w supermarkecie. Dalej nie umiałam konstruować podstawowych zdań ani nie rozumiałam, co mówią mijający mnie ludzie. Na początku lata zdałam sobie sprawę, że po ponad pół roku niczego się nie nauczyłam i że albo teraz, albo nigdy! Do wyboru miałam intensywny kurs niemieckiego za prawie 500 euro miesięcznie albo Sommer Abendkurs, letni kurs wieczorowy na który ostatecznie się zdecydowałam. Trwał od połowy lipca do połowy września i kosztował 340 euro. Cena kursu nie obejmowała podręcznika do nauki, za który zapłaciłam dodatkowo 17 euro.

Gdzie i kiedy można się zapisać?
Na kurs zapisać można się w sekretariacie centrum językowego na Alser Straße 4, wejście znajduje się na głównym dziecińcu Altes AKH, czyli tzw. "Starej Kliniki". Najdogodniejszy dojazd jest ze stacji metra U2 Schottentor, dalej można przejść się pieszo lub podjechać dwa przystanki tramwajem 43 (Neuwaldegg) lub 44 (Dornbach) do stacji Lange Gasse. Niedaleko znajduje się także przystanek autobusu 13A Alser Straße Skodagasse, którym można dojechać bezpośrednio z głównego dworca Hauptbahnhof lub ze stacji metra U3 Neubaugasse. Jeśli dopiero zaczynacie swoją przygodę z językiem niemieckim, możecie zapisać się przez Internet. W innym przypadku musicie stawić się osobiście w sekretariacie, gdzie dostaniecie do rozwiązania test. Na podstawie jego wyniku zostaniecie przydzieleni do poszczególnych grup.

Godziny otwarcia sekretariatu:
Październik- Czerwiec
Poniedziałek- Piątek: 9- 15
Wtorek: 9- 18
Lipiec- Sierpień
Poniedziałek- Piątek: 8.30- 15
Wtorek: 8.30- 18

Przy zapisach trzeba zapłacić od razu za kurs. Nie ma czegoś takiego jak "zaliczka" czy "rata", należy być przygotowanym i mieć przy sobie pełną kwotę! Aktualne daty rozpoczęcia kursów, terminy zapisów i cennik znajdziecie TU.

Jak wygląda nauka?
Jak już wspomniałam, uczestniczyłam w letnim kursie wieczorowym, który trwał pod połowy lipca do połowy września. W grupie było 15 osób, każdy z innego kraju, więc oprócz lekcji niemieckiego była okazja do podszkolenia angielskiego na przerwach. Antoine i Maxim z Francji, Rita z USA, Josh z Kanady, Li z Tajwanu, Liz z Hiszpanii... Nie wszystkie grupy były tak wielonarodowe jak moja. Na początku trochę pobłądziłam i nie poszłam do tej grupy co trzeba, a tam na 15 osób było 9 Polaków. Teoretycznie na kurs można się zapisać od 16 roku życia, lecz w mojej grupie średnia wieku wynosiła +/- 30. Spotkania wypadały dwa razy w tygodniu i przy zapisach można było zdecydować czy bardziej odpowiada nam wtorek i czwartek czy poniedziałek i środa. Ja chodziłam na kurs w poniedziałki i środy od 17.30 do 20. W połowie kursu była 15 minutowa przerwa. W czasie tych dwóch miesięcy przerobiliśmy 6 jednostek lekcyjnych. Jako, że nigdy wcześniej nie uczyłam się niemieckiego, startowałam od początku, czyli poziomu A 1.1. Nawet na poziomie początkującym nauczyciel stara się tłumaczyć wszystko po niemiecku. W ostateczności gdy coś nadal nie jest zrozumiałe przechodzi na angielski, ale ma to miejsce stosunkowo rzadko. Na dalszych poziomach nauki komunikacja po angielsku z nauczycielem w ogóle nie jest dopuszczalna. W połowie kursu przeprowadzany jest test obejmujący 3 pierwsze jednostki. Pod koniec trzeba napisać egzamin z całości materiału, który składa się na część gramatyczną, czytanie ze zrozumieniem, pisanie, rozumienie ze słuchu i mówienie. Od wyniku tego testu zależy, czy zostanie przyznany nam certyfikat. Lekcje niemieckiego odbywają się w tzw. Hochdeutsch, czyli języku urzędowym. Różnice między "niemieckim niemieckim" a "austriackim niemieckim" często wtrącane są w formie ciekawostek. Podręcznik, z którego się uczyłam to Netzwerk A 1.1. Według mnie wszystko w książce było jasno rozpisane, a dodatkowym atutem była część ćwiczeniowa. Oprócz tego co robiliśmy na lekcjach trzeba było odrabiać zadanie domowe. Czasami były to ćwiczenia z książki,  materiały przyniesione przez nauczyciela w formie kserówek lub krótki tekst do napisania na kratce. Tradycją jest, że na ostatniej lekcji gdy rozdawane są certyfikaty, idzie się całą grupą do pobliskiej knajpki. Można wtedy poćwiczyć niemiecki w praktyce zamawiając to i owo z karty napojów.

Czy jestem zadowolona z kursu?
Tak, jestem bardzo zadowolona i jedyne czego żałuję to to, że nie zapisałam się wcześniej. Gdy przyjechałam do Wiednia, nigdy wcześniej nie miałam styczności z językiem niemieckim i brzmiał dla mnie jak bełkot i kakofonia dźwięków, z której nie rozróżniałam nawet poszczególnych słów. W miarę upływu czasu zaczęłam rozumieć niektóre nazwy, lecz dopiero po kursie wszystko ułożyło mi się w sensowną całość i jestem w stanie porozumieć się po niemiecku używając podstawowych zwrotów. Gdybym tylko mogła zostać w Wiedniu dłużej, na pewno zapisałabym się na kolejny kurs. Jestem przekonana, że po powrocie do Polski będę kontynuowała naukę i chciałabym, żeby lekcje były prowadzone na takim poziomie jak na Uniwersytecie Wiedeńskim. 

Moim zdaniem warto!!!

Sturm na Kahlenbergu

Jednym z wielu powodów, dla których uwielbiam Wiedeń jest duża ilość terenów zielonych. Nie trzeba wcale opuszczać miasta, żeby odpocząć trochę od "cywilizacji" i nacieszyć się przyrodą. Wszystko jest tu w zasięgu ręki, a komunikacja miejska działa bez zarzutu. Kilka przystanków metrem, autobus lub tramwaj i już można poczuć się jak na wsi. Tak właśnie jest na wzgórzu Kahlenberg, z którego roztacza się cudowny widok na Wiedeń.
Zwiedzając Kahlenberg natkniemy się na wiele polskich akcentów. To właśnie z tego miejsca w 1683 roku król Polski Jan III Sobieski dowodził zwycięską bitwą o Wiedeń z Turkami. Znajduje się tu kościół św. Józefa prowadzony przez zakon zmartwychwstańców, w którym odbywają się msze w naszym rodzimym języku. W pobliskim barze można skosztować tradycyjnych polskich potraw i napić się piwa. Nawet przed sklepem z pamiątkami ustawiono tabliczkę "mówimy po polsku". Można poczuć się tu jak w domu.
Stoki Kahlenbergu porośnięte są krzewami winorośli. W lokalnych winnicach tzw. Heuriger można skosztować win własnej produkcji. Prawdziwym rarytasem jest Sturm, młode wino, które serwowane jest tylko od sierpnia do listopada. 
Zanim zamieszkałam w Wiedniu, nie miałam pojęcia o istnieniu czegoś takiego jak Sturm. Jest to bardzo młode wino, a raczej półprodukt powstający przy jego produkcji, który nadaje się do spożycia już kilka dni po rozpoczęciu fermentacji moszczu. Zawartość alkoholu wynosi od 4 do 10%. W Czechach i Słowacji występuje pod nazwą Burčák, w Polsce nie jest w ogóle znany. Sturm jest mętny, lekko musujący i w zależności od gospody ma różny smak: od lekko kwaskowatego aż po słodki niczym soczek. Nie znam osoby, której Sturm by nie smakował!
Na Kahlenberg najlepiej dostać się autobusem 38A ze stacji metra U4 Heiligenstadt (ostatnio kursuje od Heiligenstadt do Wagenwiese, a dalej Wagenwiese- Kahlenberg). Z powrotem najlepiej zejść pieszo malowniczym szlakiem prowadzącym przez winnice po drodze kosztując Sturmu w Heurigerach. Jeśli będziecie w Wiedniu między sierpniem a listopadem, namawiam Was do takiej wycieczki. Standardowa cena za szklaneczkę Sturmu w winnicy to 2,50 do 3,50 euro (dla porównania piwo w większości lokali w Wiedniu to koszt ok. 4 euro) i moim zdaniem warto! Dla widoków i dla spróbowania czegoś nowego. Polecam!

Zobacz także: